Wielki "naukowy" przekręt z witaminą C

Źródło: Gazeta Wyborcza

16 niezależnych badań wykazało, że suplementacja witaminy C w najmniejszym nawet stopniu nie zapobiega wystąpieniu przeziębienia. Tak naprawdę niczemu nie zapobiega. Witamina C leczy głównie... niedobór witaminy C - czytamy na łamach "Gazety Wyborczej".




 

Całe zło wzięło się ze śniadania. Konkretnie z tego, że Linus Pauling w wieku 64 lat zmienił nagle ustaloną od lat śniadaniową rutynę i zamiast jak zwykle pić sok wyciskany z pomarańczy, zaczął pić sok pomarańczowy obficie zakrapiany witaminą C. To trochę tak, jakby słodzić coca-colę, zaprawiać wódkę spirytusem albo dodawać śmietany do codziennej szklanki mleka. Ale kto uczonemu zabroni?

Zwłaszcza uczonemu z niekwestionowanym dorobkiem. W wieku zaledwie 30 lat Pauling rozpracował sposób, w jaki atomy łączą się w cząsteczki. Potem zajął się budową białek - jego idee pomogły Watsonowi i Crickowi w odkryciu struktury DNA, a jemu samemu w rozgryzieniu przyczyn anemii sierpowatej. Gdy skończył 53 lata, za wkład w teorię wiązań atomowych został uhonorowany Nagrodą Nobla z chemii. A że był nie tylko uczony, ale również bardzo zaangażowany, niespełna osiem lat później dostał drugiego Nobla - Nagrodę Pokojową, za działalność ograniczającą rozprzestrzenianie broni atomowej.

Jednak na walce z bombą atomową Pauling nie poprzestał - stał się niestrudzonym propagatorem witaminy C przyjmowanej w dawkach "im więcej, tym lepiej".

Ciężki przypadek choroby noblowskiej

Z naukowego punktu widzenia Pauling oszalał. Przypadłość, która go dotknęła, znana jest dziś jako "choroba noblowska", a jego przypadek (z blisko 30 innych) uważany jest za jeden z najcięższych i najbardziej spektakularnych

Choroba noblowska polega na tym, że noblista staje się orędownikiem wyjątkowo głupich i absurdalnych teorii. Praktycznie zawsze dotyczą one obszaru wiedzy wychodzącego poza kompetencje chorego, są jednak głoszone z absolutną pewnością i przekonaniem, a poparte autorytetem laureata.

W 1970 roku Pauling wydał książkę, w której przekonywał, że duże dawki witaminy C zapobiegają przeziębieniu i je leczą. Rozpoczął prace mające dowieść - o czym był święcie przekonany - że duże dawki witaminy C będą skutecznym remedium także w terminalnym stadium raka.

W drugim wydaniu książki do listy chorób zwalczanych przez kwas askorbinowy dodał grypę. Potem HIV, zaćmę, odklejenie siatkówki, ugryzienie węża, choroby układu krążenia i nowotwory. Na koniec oświadczył, że ta witamina opóźnia starzenie i odsuwa śmierć. Ludzie przyjmujący wysokie dawki witamin żyją dłużej o 25-35 lat - przekonywał.

I wtedy na punkcie witaminy C zwariowali wszyscy. W ciągu roku po publikacji książki Paulinga "Witamina C i przeziębienie" sprzedaż suplementu w amerykańskich aptekach wzrosła dziesięciokrotnie. Farmaceuci zauważyli, że ludzie nie tylko częściej pytają o witaminę C, ale również kupują ją w o wiele większych ilościach. Podczas gdy kiedyś wystarczał im listek zawierający 100 mg, teraz przeciętnie kupują 250 lub nawet 500 mg.

Jak działa, skoro nie działa?

Pauling nie propagował szalonych dawek witamin z chęci zysku (zgarnął już w końcu całkiem niebagatelną sumę od fundacji noblowskiej). Ani przecież z głupoty, bo był naprawdę znakomitym uczonym. Uważał, że źródłem zarówno wielu chorób, jak i drobnych zniszczeń prowadzących w rezultacie do starzenia i śmierci są wolne rodniki – aktywne cząsteczki powstające w komórkach podczas spalania tlenu.

Witaminy to antyoksydanty, czyli twory neutralizujące wolne rodniki. Więcej antyoksydantów oznacza mniej szkodliwych wolnych rodników i odsunięcie widma starzenia się i śmierci. Proste? Niby tak. Na bazie tej idei polecano nam dietę naszpikowaną antyoksydantami i promowano kosmetyki z antyoksydantami. To wówczas obok witamin A, E i C błyskawiczną karierę zrobił koenzym Q.

Samo istnienie wolnych rodników zostało dowiedzione ponad wszelką wątpliwość. Skoro wolne rodniki istniały i skoro szkodziły, to coś, co je zwalcza, powinno nam bezwzględnie pomagać.

Pozornie wszystko wydawało trzymać się kupy. Pozostało sprawdzić w praktyce, choć sprawdzenie to zdawało się czystą formalnością.

W latach 70. i 80. z upodobaniem szprycowano antyoksydantami myszy - niestety bez spektakularnych efektów. Otwarcie mówiąc - bez żadnych efektów.

Jeszcze gorzej - o dziwo! - witaminowa kuracja działała na ludzi. Zamiast pomagać - szkodziła. W 1994 roku opublikowano wyniki obserwacji grupy 29 tys. 133 Finów, nałogowych palaczy. Połowie przez pięć lat podawano suplementy - beta-karotenu, prowitaminy A. Efekt? O 16 proc. więcej przypadków raka płuc u tych, którzy witaminy łykali, niż u tych, którzy od witamin trzymali się z daleka.

Kolejne badanie, w którym spodziewano się dowieść korzystny wpływ witaminy A, przerwano, gdy po czterech latach wśród suplementowanych o 17 proc. wzrosła liczba zgonów i o 46 proc. liczba przypadków raka.

U kobiet po menopauzie łykających kwas foliowy częściej rozwijał się nowotwór piersi (ryzyko o 20 proc. wyższe po dziesięciu latach podawania suplementu). Czy jest sens wspominać, że również 16 niezależnych randomizowanych badań ze ślepą próbą wykazało, że suplementacja witaminy C w najmniejszym nawet stopniu nie zapobiega wystąpieniu przeziębienia?

A co z przeciwutleniaczami w kosmetykach? Tu są dwie wiadomości: dobra i zła. Dobra jest taka, że zawartość antyoksydantów w kosmetykach jest niewielka, a w dodatku niemal nie przenikają przez skórę - więc nie zaszkodzą. A zła? Tej mogliście się spodziewać: nie pomagają ani trochę.

Dlaczego wyszło tak źle, skoro miało być tak dobrze? Ponieważ wolne rodniki nie są wyłącznie pomiotem szatana. Owszem, szkodzą: niszczą błony komórkowe, ścianki tętnic i DNA w komórkach. Jednak zabijają też bakterie i oczyszczają organizm z nowych komórek nowotworowych.

Kolejny raz okazało się, że w naturze najważniejsza jest zdrowa równowaga. Witaminy i antyoksydanty przynoszą korzyść tylko tym, którzy z jakichś względów (zwykle z uwagi na zbyt ubogą dietę) cierpią na ich niedobór. Witamina C leczy głównie... niedobór witaminy C, który objawia się krwawieniem dziąseł, wypadaniem zębów, nieprawidłowościami w zrastaniu się kości i obrzmieniem stawów.

Póki nerki nie wysiądą

Kiedyś pod wpływem mitu o zbawiennej roli witaminy C w walce z katarem pochłonęłam od strzału jedno opakowanie. Traf chciał, że zauważył to znajomy internista.

- Witaminkę pani łyka? A po co? Toż to kwas...
- Ale chyba nie jest szkodliwy, panie doktorze?
- W nadmiarze - a widzę, że pani tutaj bliska jest nadmiaru - wszystko jest szkodliwe. A już zwłaszcza kwas.
- Słyszałam, że tego nadmiaru organizm bez kłopotu pozbywa się przez nerki.
- Owszem. Póki nerki działają. Znam pacjenta, który brakiem umiaru w przyjmowaniu witaminy C dorobił się niewydolności nerek.

Dawka większa niż 2000 mg witaminy C dziennie może skutkować bólem brzucha, nudnościami i biegunką. Sprzyja powstawaniu kamieni nerkowych i zwiększa ryzyko rozwoju niektórych nowotworów, a suplementy zawierające witaminę C osłabiają skuteczność leków przeciwnowotworowych.

Witamina C jest chyba największą ściemą współczesnej medycyny. Większość ludzi dała się wkręcić w przekonanie, że wzmacnia ona system odpornościowy i pomaga wykaraskać się z grypy i przeziębienia

Niektórzy idą w tym szaleństwie znacznie dalej - przyjmują witaminę profilaktycznie albo - co gorsze - leczą nią nowotwory.

Polacy wydadzą w tym roku na suplementy diety ponad 4 mld zł. Czy to dużo czy mało? Dość powiedzieć, że budżet podstawowej opieki zdrowotnej - wszystkie przychodnie, lekarze rodzinni etc. kosztowały nas 10 mld zł.

Czy to nie absurd, że niemal połowę tego, co wydajemy na lekarzy, tracimy na suplementy? W dodatku suplementy zupełnie zbyteczne - wszystko, czego potrzebujemy, możemy uzyskać z właściwej diety. ("Gazeta Wyborcza")




W latach 20. XX wieku wierzono, że radioaktywny pierwiastek Rad ma właściwości lecznicze. To dziwne przekonanie doprowadziło do produkcji wody radowej o nazwie Radithor, która była reklamowana jako lekarstwo na wiele chorób, w tym impotencję, przewlekłą biegunkę, ból spowodowany urazami, szaleństwo, starzenie się i wiele innych. Bogaty amerykański ekonomista, sportowiec, przemysłowiec i absolwent Yale College, Eben Byers, przypadkiem odkrył ten napój i zaczął go stosować, aby złagodzić ból ręki, którą zranił się w wyniku upadku z łóżka pociągu. Przez pewien czas Radithor działał dla niego jak cudowne lekarstwo, a sam Byers przekonywał o jego zaletach swoich współpracowników.
Niestety, po kilku latach (wypijał w tamtym czasie do 3 butelek Radithoru dziennie) stał się ofiarą skutków ubocznych radu - stracił na wadze, miał bóle głowy, zaczęły wypadać mu zęby, a cała pozostała tkanka kostna jego ciała rozpadała się.
Rad gromadzący się w organizmie Byersa przyczynił się do uszkodzenia narządów wewnętrznych oraz wywołał u niego ropnie w mózgu i nowotwór szczęki. W 1931 r. część żuchwy mężczyzny dosłownie się rozpadła. Podobno nie czuł nawet bólu, ponieważ rad uszkodził mu nerwy. Chirurdzy zamierzali zrekonstruować jego szczękę, ale było już za późno.
Byers zmarł w wyniku zatrucia radem i różnych rodzajów raka w wieku 51 lat.
Ta historia pokazuje, jak niebezpieczne mogą być nieuzasadnione przekonania i przekonania oparte na pseudonauce. Wiedza naukowa i badania są kluczowe dla rozwoju medycyny i farmakologii, a produkty lecznicze powinny być starannie testowane przed wprowadzeniem ich na rynek. Warto pamiętać, że to, co działa dla jednej osoby, niekoniecznie działa dla innej, a badania naukowe są jedynym sposobem, aby poznać skutki uboczne i długoterminowe skutki stosowania produktów medycznych. Pamiętajmy zawsze o wartości nauki i szukajmy rzetelnych źródeł informacji, zanim zdecydujemy się na stosowanie jakiegokolwiek produktu leczniczego.